Recenzja filmu

Klub dla wybrańców (2014)
Lone Scherfig
Sam Claflin
Max Irons

Rykowisko

Kiedyś Lone Scherfig inspirował Lars Von Trier, dziś bliżej jej chyba do Wandy Jakubowskiej. "Klub dla wybrańców" kojarzy mi się, niestety, z socrealistycznymi agitkami, w których roiło się od
Kiedyś Lone Scherfig inspirował Lars Von Trier, dziś bliżej jej chyba do Wandy Jakubowskiej. "Klub dla wybrańców" kojarzy mi się, niestety, z socrealistycznymi agitkami, w których roiło się od kułaków i imperialistów utuczonych na krwawicy ludu robotniczego. W filmie Dunki zostają oni zastąpieni przez zgniłą moralnie młodą brytyjską elitę wyszydzoną z wdziękiem kombajnu Bizon.



Tytułowe stowarzyszenie zrzesza dobrze urodzonych studentów Oxfordu, którzy w przyszłości będą piastować najwyższe funkcje w państwie. Podczas jednak gdy ich rówieśnicy ślęczą nad podręcznikami, członkowie klubu doktoryzują się w piciu, paleniu i wciąganiu. Wraz z rozpoczęciem roku akademickiego szeregi grupy zasila dwóch nowych adeptów sztuki imprezowania: poczciwiec Miles oraz bufonowaty Alistair. Chrztem bojowym stanie się dla obydwu wykwintna kolacja za miastem. W jej trakcie klubowicze będą mogli spuścić ze smyczy drzemiące w nich bestie.

Zaprawiony zjadliwą ironią prolog, z którego dowiadujemy się więcej o genezie stowarzyszenia, nie zwiastuje katastrofy. Kiedy jednak Scherfig przenosi akcję do współczesności, film nabiera cech złej sztuki teatralnej. Słowa leją się jak z odkręconego hydrantu, postaci są płaskie, a satyra na wyższe sfery – toporna i pozbawiona humoru. Reżyserka ogranicza się do utrwalania stereotypów na temat błękitnokrwistych. Klub jawi się więc jako patriarchalna ostoja mizoginii i ksenofobii, a jej członkowie traktują siebie jak zagrożony wyginięciem gatunek, przekonany o tym, że wszystko da się załatwić za sprawą bankowego przelewu. Reżyserka nie ma pomysłu na to, jak rozgrywać tarcia wewnątrz grupy. Antagonizm  między rzekomo postępowym Milesem i konserwatywnym Alistairem ma temperaturę wody w Tamizie i nie prowadzi do żadnej kulminacji. Równie anemiczny jest w "Klubie" konflikt klas: po jednej stronie czereda zepsutych wymoczków we frakach, dla których szczyt hedonizmu to call girl po kolei obsługująca pod stołem bankietowiczów; po drugiej – mądre, wrażliwe i piękne dziewczyny z gminu. Gdzie się podziała Scherfig, która w "Była sobie dziewczyna" z  taką lekkością zderzała ze sobą swingujący świat salonów i mieszczańską nudę?



Obsadzona w głównych rolach młoda gwardia brytyjskiego kina (Claflin, Irons, Booth, Findlay, Grainger)  wygląda i gra w taki sposób, jakby mieszkała pod adresem "Beverly Hills 90210" albo występowała w reklamie Hugo Bossa. Widać po niej, że wolałaby imprezować w innym klubie, z innym niż Scherfig didżejem. Nic dziwnego. Kto chciałby słuchać w kółko tych samych głodnych kawałków o podłych bogaczach?
1 10
Moja ocena:
3
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Klub dla wybrańców
"Bogaci, zepsuci, amoralni, bezwzględni." Takie hasła znaleźć można na polskim plakacie filmu Lone... czytaj więcej
Recenzja Klub dla wybrańców
Etos bractw studenckich jest w Polsce praktycznie nieznany, podczas gdy na Zachodzie przynależność do... czytaj więcej